Lubię czasem odkrywać nowe smaki. Ostatnio różne sieci handlowe starają się to ułatwić - logiczne, im klientowi wygodniej, tym więcej pieniędzy zostawi.
Tyle, że widząc niektóre produkty można się trochę zdziwić. A dlaczego? Otóż dostajemy słoiczek z napisem "Asia Japan" na pokrywce, a na etykiecie podpisany "imbir do sushi". Skojarzenia jeśli chodzi o kraj pochodzenia nasuwają się jednoznaczne.
Zarazem błędne.
Przyjrzyjmy się etykiecie.
Wyprodukowano w Chinach.
Właściwie... można się było tego spodziewać.
Dalej robi się jeszcze ciekawiej. Widzimy kolejny słoiczek. Estetyczny, z widoczkiem w śródziemnomorskim stylu, z podpisem brzmiącym z grecka...
...a pod tym podpisem: "Wyprodukowano w Niemczech".
Doprawdy intryguje mnie jaka logika kryje się za takim zestawieniem. Jeśli chodzi o japońską przekąskę wyprodukowaną w Chinach domyślam się, że decydujące są koszty. Natomiast miód... to już zapewne bardziej złożone. Chyba, że Niemcy uważają już Grecję za swoją kolonię. W końcu słyszałam historię z czasów PRL-u, dotyczącą dostawy żarówek na jedną z krakowskich uczelni. Otóż pudełko opatrzone było napisem: "Wyprodukowano w Warszawie, ZSRR".
Nie wiem nawet, jaki ciąg przyczynowo-skutkowy rozważać. Dlaczego opakowanie miodu wyprodukowanego w Niemczech stylizuje się na greckie, czy też dlaczego miód który ma nawiązywać do kuchni greckiej wytwarza się w Niemczech?
Jak to możliwe, że kiedyś luksusem było właściwie wszystko, co sprowadzano z daleka (przyprawy, jedwab, porcelana itd.), a teraz rzadkością są produkty lokalne-oryginalne-niepodrabiane? Tak, wiem, globalizacja. To ona sprawia, że w wielu państwach europejskich znajdziemy sklepy, które znamy ze swojego miasta (lub z jednej z pobliskich miejscowości).
Coby nie pogrążyć się teraz w pełnych frazesów rozważaniach na temat globalizacji tudzież sprytnych opakowań sugerujących że zawierają inną zawartość niż w rzeczywistości, pozwolę sobie zakończyć konkluzją, że Chiny i Niemcy mają ze sobą więcej wspólnego, niż by się wydawało.